18 kwietnia
czwartek
Boguslawy, Apoloniusza
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Tulipany wolności

Ocena: 0
1951
Rzucano się sobie w objęcia, całowano się z gromadami również najszczęśliwszych jeńców francuskich, słowackich, angielskich. Boże! Zupełnie jak dzieci!
Wiosna siedemdziesiąt lat temu wyraźnie się opóźniała. Był koniec kwietnia, a ona nie zawitała jeszcze do Zeithain w Saksonii, gdzie mieścił się nasz obóz jeniecki. Obca ziemia, ścieląca się szarym płaszczem za drutami, nie oddychała jeszcze – wszystko to nie poprawiało naszego kiepskiego nastroju. Nocą huczały nad nami alianckie samoloty. Z okien szpitalika wyglądały wymizerowane twarze pacjentów – dziewcząt i chłopców rannych w Powstaniu Warszawskim.

Coś wisiało w powietrzu, jakaś nieuchwytna nadzieja, pragnienia i aż do bólu tęsknota za ojczystą ziemią, za bliskimi. W tym czasie ludzie, którzy kierowali losem narodów, realizowali już swoje strategiczne plany, nie licząc się z naszymi zamierzeniami i nadziejami. Drogą, która biegła równolegle do obozu, Niemcy pędzili na Zachód gromady wynędzniałych jeńców oznakowanych KL (Koncentration Lager). Chodziły różne wieści: że front, że jakoby Rosjanie zajęli Drezno, a Amerykanie Lipsk. Ale Niemcy sadzili nowe drzewka na terenie obozu, jakby wojna trwać miała jeszcze wiele miesięcy. I dopiero w ostatniej dekadzie kwietnia sytuacja zaczęła się radykalnie zmieniać.

Po ucieczce 20 kwietnia wyższych szarż niemieckich – łącznie z komendantem obozu dr. Lücke – przez istniejący jeszcze most na Łabie obóz właściwie został bezpański. Nie liczyło się bowiem tych kilkunastu strażników czy obsługujących nas tzw. nianiek – feldfebli i niższych rangą rezerwistów i inwalidów Wehrmachtu, przejętych strachem co do dalszego swego losu i proszących nas o wyrozumiałość. Wydarzenia zaczęły teraz toczyć się szybko, bo oto 23 kwietnia o świcie, w ledwie jaśniejącej poświacie rodzącego się dnia, tuż za ogrodzeniem obozu ujrzałam przelatujący kłusem oddział tatarski – jakby wyjęty z kart powieści Sienkiewicza. Czy właśnie taki najeżdżał niegdyś wschodnie rubieże Rzeczypospolitej? Niewielkiego wzrostu osobnicy o azjatyckich rysach, przytuleni mocno do małych, krępych koników, stanowili najprawdopodobniej szpicę, forpocztę regularnej Armii Czerwonej, która z całym taborem zjawiła się wiele godzin później.

Do tego czasu obóz znajdował się w naszych rękach. Aż trudno uwierzyć – byliśmy naprawdę wolni! Wolni, wolni, wolni… śpiewał saksoński wiatr. Wolni, wolni, wolni! Wiwatowaliśmy razem z kolegami, którzy jeszcze nie wyzdrowieli, ale teraz poczuli już, że muszą wyjść na zewnątrz i zobaczyć, jak ta wolność wygląda. Z wieżyczek strażniczych zniknęła obsługa, a co odważniejsi rzucali się w kierunku drutów i przecinali je, aby móc wybiec na okoliczne pola. Wszyscy byliśmy pijani smakiem wolności. I choć nie wiedzieliśmy o tylu trudnościach, lękach i przeszkodach, które staną się naszym udziałem, nim powrócimy do domu – a zwłaszcza tam, w kraju! – cieszyliśmy się, szczęśliwi, że przeżyliśmy naszą wojnę. My, dziewczęta i cała żeńska połowa, łącznie z rodzinami lekarzy, na prośbę naszych obozowych towarzyszy zostałyśmy na miejscu ze względu na niebezpieczeństwo, które mogło – być może – grozić nam ze strony przebywających w sąsiadujących obozach radzieckich jeńców czy internowanych Włochów. Na polach dzielących obozy rzucano się sobie w objęcia, całowano się z gromadami również najszczęśliwszych jeńców francuskich, słowackich, angielskich. Boże! Zupełnie jak rozdokazywane dzieci wypuszczone na szkolną przerwę. Wiem to wszystko od brata, bo w tym uczestniczył. Przyniósł mi całe naręcze czerwonych tulipanów, które rosły na grządkach, przy domkach naszych strażników. Wrócili też jego koledzy. Oni także nieśli tulipany, by obdarować „damy swego serca” lub troskliwie opiekujące się nimi pielęgniarki.

W moim baraku („szkarlatynowym”), na drewnianym stole, przy którym jadałyśmy posiłki, w zaimprowizowanym naprędce naczyniu, długo jeszcze panoszyły się bezwstydnie purpurowe tulipany – od tej chwili moje najulubieńsze kwiaty. Miały w sobie tyle wyrazu. Kto mówi, że tulipany nie pachną? Tamte pachniały. Ach! Jak mocno pachniały wiosną i delikatnie, jakby nieśmiało… moimi marzeniami o przyszłości. Nie wiedziałam przecież, że przyjdzie nam żyć w nowej niewoli.

PS. 15 maja 1945 r., dwa dni po moich urodzinach, zorganizowano transport do kraju. Wiosna była już w pełnym rozkwicie.

Halina Cieszkowska ps. "Alika"
Idziemy nr 19 (502), 6-10 maja 2015 r.



PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 18 kwietnia

Czwartek, III Tydzień wielkanocny
Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba.
Jeśli ktoś spożywa ten chleb, będzie żył na wieki.

+ Czytania liturgiczne (rok B, II): J 6, 44-51
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Najczęściej czytane komentarze



Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter