PRZEZ OGIEŃ I WODĘ
– Korzenie naszej rodziny wywodzą się z niemieckiego Augsburga, gdzie nasz przodek był burmistrzem miasta – mówi Julia Hoser. Za jego walkę z pożarem, który wybuchł w mieście, rodzinie nadano herb, stąd znalazły się w nim trzy języki ognia. Ten symbol znajduje się też w herbie biskupim mojego brata Henryka. Drugi z symboli, gwiazda betlejemska, pochodzi z herbu pallotynów – opowiada pani Julia.Rodzina Hoserów z Niemiec wyemigrowała do Czech. Stamtąd znany ogrodnik Piotr Hoser przybył w 1844 r. do Warszawy i został zarządcą Ogrodu Saskiego. Ogród Saski wychodził wtedy z wieloletniego zaniedbania. Pod jego okiem rozkwitł. Piotr zbudował w nim cieplarnie, w których hodował egzotyczne kwiaty w kilkudziesięciu odmianach: azalie, begonie, kamelie, rododendrony. Do ogrodu wprowadzał nowe odmiany drzew i krzewów. – Nasz pradziadek kupił teren przy al. Jerozolimskich od ul. Marszałkowskiej do Pankiewicza. Porozumiał się ze sprzątającymi miasto i gromadzone przez 3 lata śmieci z całej Warszawy trafiały na grunt, stanowiąc potem kompost – opowiada Julia Hoser. Kiedy miasto zaczęło się rozrastać, sprzedał grunty, a nowe zakupił przy ul. Wolskiej. Tu wybudowany został rodzinny dom Hoserów. W 1939 r. kupił grunty pod ogród na Szczęśliwcach. W miarę rozrastania się produkcji rolniczej powstała spółka „Bracia Hoser”. – Firmę prowadził syn Piotra – Wincenty z braćmi, a potem mój ojciec – mówi pani Julia. – Nasi rodzice Halina i Janusz mieszkali wtedy na ulicy Wolskiej – opowiada siostra Arcybiskupa, która przyszła na świat w 1941 r. Henryk urodził się 27 listopada 1942 r. – Tata w czasie Powstania Warszawskiego został rozstrzelany na Woli. Po wojnie mama próbowała reaktywować firmę ogrodniczą. Kiedy już spłaciła długi związane z odbudową gospodarstwa po zniszczeniach wojennych, przejęło je państwo.
W tym czasie, gdy Halina Hoser zmagała się z problemami firmy, Julia i Henryk przez cztery lata, od 1946 r. mieszkali u babci, w miejscowości Kawcze pod Śremem. – Każdej wiosny Warta wylewała tak, że było widać tylko czubki drzew. Co niedziela ciocia Urszula wsadzała nas do kajaka i ruszaliśmy do kościoła. Płynąc blisko drzew, gdzie były wiry, ciocia przestrzegała: „Tylko się nie ruszajcie, bo się potopicie, a wasza mama życzy sobie, żebyście co niedziela byli na Mszy św.” – opowiada pani Julia. – Od początku mama uczyła nas, że na pierwszym miejscu w życiu ma być Pan Bóg. Potem osiedliśmy w Żbikowie, który dzisiaj jest częścią Pruszkowa, a znajduje się tu obecnie gospodarstwo ogrodnicze rodziny Hoserów. Wiosną rzeka wylewała i mama, brodząc po kolana w wodzie, też przenosiła nas przez zalaną łąkę do kościoła – wspomina pani Julia.
Henryk Hoser z siostrą Julią
W rodzinnym domu w Żbikowie mieszkało kilka rodzin z rodu Hoserów. – Zajmowaliśmy parter, a nad nami mieszkała ciocia Halina z Julią i Henrykiem – mówi Aleksander Hoser, stryjeczny brat obecnego arcybiskupa. – Z Henrykiem kąpaliśmy się w gliniance. A ciocia Halina była niezwykłą osobą, władała kilkoma językami. Mój tata żartował, że chodzi ze świętym Tomaszem z Akwinu pod pachą – opowiada pan Aleksander.
Halina Hoser była osobą o niezwykłej osobowości, która wpłynęła na życie jej dzieci. – Mama pochodziła z Chojnic, w Poznaniu skończyła wyższą szkołę ekonomiczno-handlową. Mówiła po niemiecku, francusku i po angielsku. Kiedy brat chciał służyć do Mszy św., mama uczyła go w domu ministrantury po łacinie. Przy stole pokazywała, co należy robić w określonych momentach liturgii. Przysłuchiwałam się temu uważnie. Na Msze św., nabożeństwa majowe i październikowe chodziliśmy wtedy do kaplicy sióstr westiarek w Duchnicach. Tu mieliśmy dużo bliżej niż do parafialnego kościoła. Kiedy brat czasem czegoś zapomniał po łacinie, służąc do Mszy, wtedy szeptem mu podpowiadałam – wspomina Julia Hoser.
W kaplicy westiarek Mszę św. sprawowali oo. pallotyni. – Pamiętam, jak któregoś razu ks. Stanisław Kobielus wsadził nas na motor i pojechaliśmy na święcenia kapłańskie do seminarium w Ołtarzewie. Brat zwykle nie mówił o swoich odczuciach, ale zauważyłam, że bardzo duże wrażenie zrobili na nim klerycy leżący krzyżem na posadzce i śpiewana litania do wszystkich świętych.
Do szkoły średniej rodzeństwo Hoserów chodziło w Pruszkowie. Było to Liceum Ogólnokształcące im. Tomasza Zana. Henryk wybrał klasę z rozszerzonym językiem francuskim. Na maturę jako przedmiot dodatkowy wybrał łacinę, której uczył się od mamy i jak sam mówił „na kompletach”. – Zdał z wynikiem bardzo dobrym. Był bardzo zdolny, ale mniej pracowity niż ja. Piątkę miał zawsze z języka polskiego, który bardzo lubił – opowiada Julia Hoser. Przez ostatnie pół roku dojeżdżał z Warszawy, gdzie rodzina wyprowadziła się do mieszkania w bloku. Jak sam później powiedział, o wyborze medycyny zdecydowała lektura książki Maxenca van der Meerche’a „Ciała i dusze” oraz wizyty w ich domu znajomego studenta medycyny.