Timeo Danaos et dona ferentes („Obawiam się Greków, nawet gdy niosą dary”) – ta słynna fraza z „Eneidy” Wergiliusza winna nieustannie stanowić motto dla naszych stosunków z Brukselą. Ta przestroga jest szczególnie na czasie, gdy patrzymy na to, co dzieje się wokół Krajowego Planu Odbudowy.
W związku z zapaścią gospodarczą spowodowaną kwarantannami Komisja Europejska zaproponowała powołanie do życia Funduszu Odbudowy. Inicjatywa ta spotkała się z radosnym przyjęciem także w Warszawie, mimo że od początku była mowa o połączeniu funduszu ze sprawą „praworządności”. Rok temu entuzjazm sięgnął szczytu, wieszczono nadejście 770 mld zł. Władza popełniła kardynalny błąd – pokazała przeciwnikowi, jak wielką wagę przywiązuje do tych środków.
Fundusz okazał się zwykłą pułapką. W zamian za pieniądze Bruksela oczekuje uległości, przyzwolenia na ingerowanie w sprawy, w zakresie których traktaty nie dały jej żadnej jurysdykcji, na przykład organizacji sądownictwa.
Pierwszą nauczkę już otrzymaliśmy. Bezpowrotnie straciliśmy zaliczkę w wysokości 4,7 mld euro. Można ją było uzyskać pod warunkiem akceptacji KPO do końca 2021 r., ale to nie nastąpiło, bo nie zastosowaliśmy się do orzeczenia TSUE o likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Niebawem odbędą się kolejne odsłony tej zabawy – pieniądze będą płynąć, pod warunkiem że osiągniemy „kamienie milowe”.
Do końca tego roku rząd musi zakontraktować 70 proc. wydatków w ramach KPO, a do końca 2023 – resztę. Zatem zawrzemy umowy i będziemy w sytuacji bez wyjścia, bo albo przystaniemy na brukselski dyktat, albo nie otrzymamy refundacji.
W ramach KPO możemy uzyskać w najbliższych pięciu latach 24 mld euro w postaci dotacji i 12 mld euro pożyczek. Nie są to sumy powalające z nóg. Ich rzeczywista wartość jest mniejsza, bo fundusze mają być wydawane na programy wymyślone w Brukseli, a nie na przedsięwzięcia najbardziej przydatne dla rodzimej gospodarki. Czyli w zamian za nie tak duże korzyści wyzbywamy się części suwerenności.
Niemniej dla władzy jest to łakomy kąsek, ponieważ istotą jej programu polityczno-gospodarczego jest rozdawnictwo. Jak kiedyś trafnie stwierdziła Margaret Thatcher, z „socjalizmem jest ten kłopot, że kiedyś kończą się cudze pieniądze [które można wydać]” i właśnie taki punkt osiągnęliśmy. Żeby kontynuować rozdawnictwo, trzeba by podwyższyć podatki, a to ujemnie odbiłoby się na popularności rządu.
Zatem czekają nas dalsze zmagania z Brukselą o fundusze w ramach KPO. Dotychczasowy przebieg bojów wskazuje na to, że zakończą się one tak samo, jak ostatnia wyprawa naszych piłkarzy do tego pięknego miasta.