Koniec polskiej dyplomacji wieszczą zgodnym chórem niektóre tytuły prasowe i całkiem liczni komentatorzy oraz antyrządowi politycy. PiS zapowiedziało bowiem projekt nowelizacji ustawy o służbie zagranicznej, który pozwoli pozbyć się z tego resortu byłych pracowników i współpracowników służb PRL. A ci biadają i krzyczą, że to czystki.
I chwała Bogu, że wreszcie będzie sprzątanie w tym resorcie. Jeśli nad czymś tu biadać, to nad tym, że dokonuje się to po blisko 29 latach od wejścia nowych – podobno – ludzi do MSZ. Po 29 latach!!! A i to nie wiadomo, czy się uda.
Znam ludzi, którzy do dziś nie doczekali się odpowiedzi na swoje deklaracje pracy, które składali w 1990 r. do – podobno – odnowionego MSZ, bo takie przecież były wtedy apele: szukamy nowych kadr.
W roku 1994, w reportażu na łamach "Tygodnika Solidarność", opisałam Ewę Eliasz-Brantley, prawniczkę z Bostonu polskiego pochodzenia, która w Komisji Praw Człowieka Narodów Zjednoczonych w Genewie przedstawiała w 1983 r. dokumentację dotyczącą łamania praw człowieka w PRL. I przez przedstawiciela tejże PRL została nazwana „upośledzoną agentką, jaką do antypolskich akcji wysługuje się CIA”. Bo Ewa Brantley była niewidoma.
Ów człowiek – nazwany przez bohaterkę reportażu z imienia i nazwiska – w 1994 r. wciąż pracował w MSZ, więc wysłałam tam egzemplarz "Tygodnika Solidarność" – nikt nie zareagował. Ani on, ani jego szefowie. Nikt mnie też nie podał do sądu, że może kogoś pomawiam. Nikt się niczego nie obawiał. I jeszcze przez długie lata, bo kilka lat temu ów człowiek wydal ksiązkę o dyplomacji w szeregach ONZ.
Więc nad czym biadają ci wszyscy obrońcy praw człowieka peerelowskich służb?