Ostatnio coraz więcej poważnych artykułów traktuje o tym, jak to dzieciom lepiej się żyje, gdy rodzice są po rozwodzie. Takim dzieciom ojciec poświęca pełną uwagę podczas weekendu, który przypada mu do opieki nad pociechami dwa razy w miesiącu. Mają wtedy czas, by pójść razem do kina, pograć w piłkę, zjeść pizzę. A w pełnej rodzinie? Ojciec zapracowany, w ogóle nie poświęca uwagi swoim latoroślom i w dodatku ciągle kłóci się z ich matką o pieniądze, co naraża dzieci na niepotrzebne stresy. Poza tym, rozwodnicy niemal prześcigają się w zaskarbianiu sobie sympatii dzieci, przez co te czują się bardziej docenione.
Tym samym, zamiast walczyć z plagą rozpadu rodzin, wymyśla się argumenty popierające ten stan rzeczy i… idzie dalej. Następnym krokiem, oczywiście służącym dobru dzieci, jest wejście w nowy związek przez matkę i ojca, a w konsekwencji stworzenie tzw. rodziny patchworkowej. Z definicji oznacza ona „rodzinę, w której zgodnie żyją byli małżonkowie, ich obecni partnerzy oraz dzieci z tych związków”. Oczywiście z naciskiem na „zgodnie”. W Niemczech ukazała się właśnie książka „I nagle zrobiło się nas sześcioro – z życia całkiem normalnej rodziny patchworkowej” Felicitas von Lovenberg, redaktor z „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Już sam tytuł sugeruje, że skoro rodzina patchworkowa jest normalna to znaczy, że rodzina tradycyjna jest nienormalna. Autorka przedstawia zalety takiej dużej rodziny, w której sama się znalazła poprzez związek cywilny z rozwodnikiem. Opisuje jak z dwóch rozbitych rodzin stworzyć jedną, dużą i szczęśliwą. Dziwne to jednak jej przekonywanie, kiedy jednocześnie pisze, że jest zmuszona do utrzymywania kontaktów z byłą żoną swojego partnera, a nawet jego byłymi teściami, z uwagi na to, że są dziadkami jego dzieci.
Nie przeszkadza to jednak lansować takiego modelu rodziny i wtłaczać ludziom niemającym pojęcia jak to w praktyce wygląda, że najlepsze, co możesz zrobić, kiedy jest ci trudno w małżeństwie, to się rozwieść i założyć nową rodzinę. Na taki haczyk dał się chyba złapać kurier pocztowy, który niedawno do mnie zawitał z przesyłką. Nie pozwolił mi jej po prostu odebrać, tylko zaczął wylewać z siebie całą złość i beznadzieję sytuacji, w jakiej się znalazł. Jego nowa, wspaniała, patchworkowa rodzina liczy osiem osób, a on sam już nie wie, kiedy i za co ma się spotykać z kolejnymi dziećmi: dwójka z jego poprzedniego małżeństwa, dwójka z byłego małżeństwa obecnej partnerki i dwójka wspólnych. Przy czym partnerka jest zazdrosna, że on za dużo czasu i pieniędzy przeznacza na swoje dzieci z pierwszego małżeństwa, a o jej czy też wspólnych, w ogóle już nie myśli. Najgorzej, jak przyznał, jest z początkiem roku szkolnego. Wtedy rodzinna „zgoda” osiąga swoje apogeum.
Cóż mogłem temu nieszczęśnikowi poradzić? Tylko go wysłuchać. Szkoda, iż nikt go wcześniej nie ostrzegł, że łatwiej byłoby udać się z pierwszą żoną do poradni małżeńskiej, by ratować małżeństwo, niż wybierać opcję patchworkową. Bo ona tylko z pozoru jest drogą na skróty. Dla wielu okazuje się drogą przez mękę. W Polsce są jeszcze wierzący rodzice takich par, dla których rozpad rodziny ich córki czy syna jest tragedią, na którą odpowiadają nie tyle akceptacją nowych wyborów życiowych, ile modlitewnym wsparciem. Bo tego najbardziej potrzebują patchworkowcy.
Stefan Meetschen |