Czy ktoś, kto kocha Polskę,
wycofuje się z nauczania jej historii?
Zresztą, Platforma od lat tak bardzo „kocha Polskę”, że o mało Polski nie zadusiła. Czy ktoś, kto kocha Polskę, wyrzuciłby z programów nauczania historię Polski i polskości? Czy ktoś, kto kocha Polskę, finansowałby tak chętnie środowiska niszczące polski kod kulturowy i dobre imię naszego kraju? Wreszcie, czy można połączyć miłowanie Ojczyzny z co najmniej biernym przyzwoleniem na masową, nieznaną w powojennych dziejach Europy emigrację? Co najmniej wątpliwe. Czy było przypadkiem, że poprzednik pani premier Kopacz – premier Donald Tusk – porzucił posadę premiera rządu RP na rzecz w sumie drugorzędnej funkcji w Brukseli? A wcześniej zapewne długo tak prowadził polską politykę, by jego kandydatura gładko przeszła. Tak gładko, jak kontrakt na helikoptery „z niewiadomych przyczyn” przyznany francuskiemu koncernowi, a nie firmom produkującym w Polsce...
Wciągnięta na platformerskie sztandary miłość Ojczyzny ma tę samą wartość co hasła wcześniejsze, prawdopodobnie znaczy więc coś odwrotnego. Pamiętamy przecież tuskową „miłość”, której widomymi znakami były przemysł pogardy i walka z pamięcią o tragedii smoleńskiej (z gaszeniem zniczy włącznie). Pamiętamy wezwanie „nie róbmy polityki, budujmy Polskę”, którego echem było całkowite zawłaszczenie państwa. Pamiętamy wreszcie prezydencką „zgodę”, która zaczęła się usunięciem krzyża, a skończyła pogardą wobec opozycji i pychą wręcz biblijną (na szczęście ukaraną). Ale nawet pomijając działania: każda nowa retoryka Platformy trwa najwyżej tyle, ile sondażowa górka z nią związana. Więc i „ukochanie Polski” przemknie niczym meteoryt. Szybciej niż premier „słuchająca, pomagająca i rozumiejąca”, już odkładana na półkę w związku z gromkim śmiechem narodu, doskonale wyczuwającego pustkę intelektualną.
Czy władze parlamentu powinny
zajmować się szukaniem
i konstruowaniem haków
na urzędującego prezydenta?
Gdy PR-owcy nie mają świeżych pomysłów, pozostaje powrót do stanu naturalnego, a więc w przypadku PO – do agresji. Dla własnego bezpieczeństwa PO roślinki nienawiści hodowała równolegle do kampanii miłosnych. Głoszono dwie tezy: o rzekomo grożącym Polsce scenariuszu greckim i o rzekomo wyglądającym zza węgła państwie wyznaniowym. Może zostaną jeszcze wysunięte na plan pierwszy, choć wydaje się, że trafiają w próżnię. Grecja jest daleko, do tego wciąż bogata, i nie wiadomo, co tak naprawdę tam się stało, więc jak tu się bać? Z kolei by uwierzyć w nadwiślańskie państwo wyznaniowe, trzeba czytać tylko i wyłącznie „Wyborczą”, co jednak na szczęście jest zjawiskiem niszowym.
Gdy tezy nie chwytają, pozostaje przemoc konkretna. Będzie brutalnie. Już się zaczęło, o czym świadczy historia rzekomych nieprawidłowości w rozliczaniu podróży Andrzeja Dudy w latach 2012-2014, czyli wówczas, gdy był jeszcze posłem; prezydent wyjaśnił, że jeździł do Poznania, by konsultować prace nad zmianami w kodeksie karnym. Sprawę nagłośnił jeden z prorządowych tygodników, do czego oczywiście miał prawo. Jest jednak jasne, że informacje stanowiące podstawę zarzutu zostały wyniesione z Kancelarii Sejmu. Czy władze parlamentu powinny zajmować się szukaniem i konstruowaniem haków na urzędującego prezydenta? Czy to normalne, że sprawą już po paru godzinach zajęła się prokuratura, w innych przypadkach konsekwentnie milcząca?
Tak wygląda agonia monopartii. Bo monopartie brzytwy się chwycą, byle utrzymać władzę.
Jacek Karnowski |